niedziela, 25 lipca 2010

K jak Królestwo manicure

O praskich wystawach już było i o studiach manicure także. Zamiast więc po raz kolejny opisywać te niesamowite fenomeny estetyki po prostu ograniczę się do wklejenia zdjęć. Patrzcie i podziwiajcie! Upaznokcniona Statua Wolności tylko w Pradze...



czwartek, 27 maja 2010

T jak tablice informacyjne




Mentalność narodowa to kwestia złożona. Wszyscy na prawo i lewo udowadniają, że samo mówienie o odrębnym, specyficznym charakterze mieszkańców jakiegoś państwa to istny ciemnogród. Każdy jest inny, uogólniania nie ma sensu, to prosta droga do świata stereotypów i biało-czarnej perspektywy... Być może, ale pozostawiając naukowe rozważania na boku nie można przeoczyć faktu, że jednak pewne różnice są widoczne gołym okiem. A cóż lepiej widać, niż napisy rodzaju wszelakiego?

Wyobraźmy sobie, że idziemy na spacer do czeskiego parku. Słońce świeci albo i nie. Przy boku radośnie merdając ogonem podąża nasz pies, bo jeśli chcemy być bardzo czescy zwierzę jest towarzyszem obowiązkowym. Na skwerku czekają już na nas inni właściciele czworonożnych pupili. Im więcej, tym lepiej. Ludzie sobie pogawędzą lub wypiją piwko pod okolicznymi parasolami, a psy się zintegrują. Wśród psów zapewne będą błąkać się jakieś małe dzieci. Taka przyjazna mieszanina.

I w tym oto parku, na tym oto skwerku czekają na nas tabliczki informacyjne. Polak przystanie przy nich dłużej, bo to co nagle mu się objawi, wprawi go w głęboką zadumę. Otóż polskie oko przyzwyczajone do wszelakich zakazów i pouczeń odkryje nagle, że może istnieć świat inny. Rzeczywistość, w której dziękuję się właścicielom za to, że prowadzą swojego psa na smyczy albo sprzątają po swoim pupilu. Żadnego "nie srać pod blokiem" (napis na jednym z warszawskich blokowisk) nie znajdzie. Tylko dziękujemy i dziękujemy. I poczuje, że chyba jednak posprząta po tym swoim pupilu, bo jak już tak dziękują, to głupio jakoś zignorować.

A potem przystanie jeszcze dłużej przy ikonach informujących o tym, co można robić w parku. Otóż, można jeździć na rolkach, rowerach, wyprowadzać psy i zaleca się również deptać trawę.

Najnormalniej w świecie trawa jest po to, żeby po niej chodzić, a jeśli ktoś ma skrupuły, to administrator parku potwierdza, a nawet namawia do takiego barbarzyńskiego aktu. Ba, można nawet na tej trawie się położyć i w biały dzień poić się alkoholami wszelakimi. Że pić można tabliczki nie zamieścili, bo to się rozumie samo przez się.

I kiedy już pomyślimy, że Czesi to taki cudowny i uprzejmy naród i przyzwyczaimy się do wszystkich "dziękuję", nagle odkryjemy arcy dwoistość tego zwrotu. Objawi się nam ona w momencie, kiedy jak jedna moja znajoma, wychodząc rano z domu za szybą naszego samochodu odkryjemy starannie wykaligrafowaną ręką sympatycznego sąsiada kartkę: Dziękujemy że parkujecie na trawniku. Nic dodać, nic ująć.

czwartek, 29 kwietnia 2010

F jak frontem do klienta


Na lodówce można przyczepić wiele rzeczy. Jeśli ma być ona na wskroś czeska, polecam magnesy kreciki albo zające. Można sobie wybrać krecika w zimowej czapce, wersję ze stokrotką, skaczącego krecika, leżącego, krecika w towarzystwie albo w pojedynkę. Asortyment straganów na Starym Mieście spełni oczekiwania najbardziej wyrafinowanej, w tej materii, klienteli. Gdy już będziemy mieli na swoim sprzęcie kuchennym kultowych bohaterów czeskich bajek, możemy dodać rzecz kolejną - zdjęcie naszego strażnika miejskiego, które otrzymamy od zapobiegliwej władzy.

Reprezentant władzy lokalnej to persona ważna. Dba o nasze bezpieczeństwo, stróżuje. Gdy my śpimy - on czuwa. Ważne więc, żeby nie był to ktoś anonimowy. Ot, jeden z tłumu. To musi być NASZ strażnik miejski. Jakże swojski. Kiedy spoglądamy w jego jasną twarz każdego dnia wyjmując z lodówki a to jajka, a o to jakieś serki na śniadanie staje się nam coraz bliższy. Przy obiedzie traktujemy go jak dobrego znajomego. Przy kolacji staje się członkiem rodziny. Jak nas okradną, od razu będziemy wiedzieć do kogo zadzwonić. Nawet jak okradną czwarte i piąte mieszkanie w tej samej kamienicy w ciągu miesiąca, nadal możemy liczyć na sympatyczną wizytę naszego anioła stróża. Bo najważniejszy jest przecież bezpośredni kontakt. A policja wie swoje: grunt to frontem do klienta. Nieważne, że tylnymi drzwiami wynieśli nam przed chwilą połowę kamienicy...

Podobne przemyślenie mają menadżerowie jednej z wielkich sieci sklepów spożywczych. Przecież przyjemniej zapełniać koszyk, kiedy wiadomo, kto aktualnie czuwa nad koordynacją pracowników pracujących w pocie czoła. Sklep nie jawi się już jako moloch. Zaczyna trochę przypominać osiedlowy sklepik, w którym wszyscy wiedzą, czy sprzedaje akurat pani Jadzia czy pani Zosia. Tutaj aktualnie sprzedaje Petra. A właściwie dba o to, żeby tym którzy sprzedają i tym którzy kupią było lepiej i jakoś tak przyjemniej.

niedziela, 28 marca 2010

W jak wystawy sklepowe

Krótki post to właściwie zdecydowanie zbyt mały format, żeby w pełni opisać fenomen wystaw sklepowych w Pradze. Kiedy widzi się to, co ludzka wyobraźnia potrafi stworzyć na dwóch metrach przestrzeni za szybą, należałoby raczej napisać o tym jakieś opasłe tomiszcze: "Wystawy sklepowe a mentalność Czechów" albo "Wystawy sklepowe jako egzemplifikacja nostalgii za komunizmem". Ten drugi tytuł byłby może mniej chwytny, ale za to bardziej trafny, bo wystawy sklepowe w Pradze wyglądają jak hymn do minionych czasów.

Zupełnie jakby poczucie estetyki sklepikarzy zatrzymało się w latach 70-tych. Ten przepych, nadmiar towaru, pierwszy blichtr importowanych produktów, a wszystko to w pazłotku. Brakuje tylko pani z podmalowanym niebieskim okien i blond baranem na głowie. Choć między Bogiem, a prawdą, ten gatunek dam bynajmniej nie wyginął na ziemi czeskiej.

Moim absolutnym faworytem jest wystawa sklepowa pewnego całodobowego sklepu niedaleko mojego domu. Nie dość, że fantazja pełna, to jeszcze sześć różnych gablot wystawowych, więc wrażenie robi.

Każde okno jest tematyczne. Prawdziwe rarytasy sztuki wystawienniczej. Pierwsza trójca:

Mrożonki niczym morska bryza - kompozycja utrzymana w spokojnych błękitach. Wśród fantazyjnie upiętych rybackich sieci pluskają się mrożonki. Mamy tutaj burgery rybne, paluszki z mintaja przepływające koło filetów. W górnym lewym roku trochę odseparowana przemieszcza się ławica pizz mrożonych - słusznie, rybne one za bardzo nie są. Na środku majestatycznie stoi latarnia morska. Po jej prawicy spływa jaskrawozielony wodorost.


Mięsa, czyli swojskość ze szczyptą egzotyki - kompozycja w barwach ognistych (głębokie brązy, czerwienie, oranże i żółcie). Rustykalne lewitujące w przestworzach kosze pełne wędliniarskich wyrobów. Tekturowe gigantyczne salami ewidentnie zaprzyjaźniające się z egzotycznym drinkiem. Do tego kilka korali czosnku, trochę plastykowych winogron i cytrynek pomieszanych z pomarańczami. A w lewym górnym rogu filiżanka z kawą i croissant - jako dopełnienie posiłku. Żyby bardziej kosmopolitycznie było.



Czas na róż, czyli chemia gospodarcza - papiery toaletowe i proszki do prania to prawdziwa romantyka. Jeszcze większa, jeśli między Rexem do kolorów i Arielem do śnieżnobiałego prania zabłąka się kompozycja kwiatowa w różowym celofanie. Do tego wiotkie niby lilie, trochę orchidee i każdy z rozmarzeniem pomarzy o płynie do mycia naczyń Jar.



No i jak tu u nich nie kupować. Nie dość, że produktów mają co niemiara to jeszcze widać że w swoją pracę wkładają całą duszę i cały talent plastyczny - niestety niewielki...





niedziela, 14 marca 2010

ž jak želvy, czyli żółtwie


Praga to miasto, w którym myśli się o ludzkich potrzebach, m.in dotyczących trunków wszelakich. Oprócz panelaków (czyli tutejszych blokowisk) właściwie w każdej dzielnicy, na każdej ulice jest jakaś knajpa, czasami nawet kilka. Oczywiście jak to zazwyczaj bywa, rekordy zostają wpisane do księgi Guinessa, dzięki czemu można się dowiedzieć, że Žižkov jest najgęściej uknajpioną dzielnicą na świecie na jednego mieszkańca.

No więc, gdy już taki statystyczny Czech, który jest również największym na świecie konsumentem piwa, pojawi się w hospodzie, zazwyczaj nie ogranicza się do jednego, małego. Nawet jeśli ma właśnie przerwę na lunch. Jeśli idzie do swojej przydomowej, zaprzyjaźnionej knajpy problemu nie ma. Nawet na czworaka jakoś do domu dotrze. Gdy jednak wypije trochę więcej, a do tego przyjechał autem, zawsze może zadzwonić po żółwia. Przyjedzie np. ten z firmy modrý anděl (niebieski anioł) i bezpiecznie odtransportuje obywatela i jego auto do domu.

Instytucja zastępczych kierowców na telefon jest w Pradze niezwykle popularna, a do tego tańsza niż taksówka. Co ciekawe, niektórzy korzystają z niej również rano, kiedy czują że ilość promili w ich organizmie nadal przewyższa dopuszczalne normy (w Czechach jest rygorystyczne prawo, we krwi nie można mieć nawet ułamka promila alkoholu). Anioł przyjeżdża do ciebie i bezpiecznie transportuje do pracy, gdzie możesz sobie w spokoju trzeźwieć.

Kiedy wieczorową porą napotykam na ulicach niebieskie anioły, tylko utwierdzam się w przekonaniu, że Czesi to naród, który jest absolutnym mistrzem w minimalizacji przeszkód życiowych. Nie ma takiego problemu, którego nie można albo zbagatelizować albo wyeliminować. Byleby tylko nadal trwać v klídku, no i łamać prawo w granicach rozsądku. W końcu sami przyznają, że aspirują raczej do bycia weselszym odpowiednikiem swoich zachodnich sąsiadów, a nie tymi nieobliczalnymi Słowianami.

poniedziałek, 8 marca 2010

G jak godziny otwarcia sklepów




Czechy to kraj, w którym łatwo przypomnieć sobie słuszność maksymy mówiącej, że praca nie jest najważniejsza w naszym życiu. Jest przecież tyle innych wymiarów codzienności, które trzeba solidnie pielęgnować. Znajomi, rodzina, spotkania przy piwie, uprawianie sportów, oglądania meczów, łowienie ryb, jeżdżenie na chałupę. Wszystko powinno być v pohodě i oczywiście również v klídku. Stan radosnego spełnienia, niezbyt euforyczny, raczej syty i niezmienny. Żadnych tam nadmiernych ekscesów (piwo raczej uspakaja niż dodaje bojowego narowu), romantycznych uniesień. Żeby można było sobie ponarzekać na kraj i ludzi w miłym towarzystwie. Starsze panie przy winku, panowie w hospodach. Lub na odwrót.

Ten to wspaniały kllídek ogarnia naprawdę wszystkich. Na chwilę zapominamy o pędzie, biegu do pracy, pośpiechu. Wszystko jest takie wyważone i skrojone na ludzką miarę. Chodzimy po ulicach z uśmiechem, bo w sumie brudno tak samo jak w Warszawie, ale jakoś tak wolniej i pocieszniej. I te wszystkie otwarte hospody, kawiarnie i knajpy. I jeszcze jeśli akurat nie ma zimy, to tak ten prawie południowy klimat czujemy. I byłoby wiecznie tak pięknie, gdyby nagle nie okazało się, że w lodówce wieje pustka.

Czeka nas bowiem wędrówka do sklepu. A sklepy jak wiadomo mają właścicieli i pracowników. Jeśli są Czechami, należy zapomnieć o tym, że po 18 uda się cokolwiek kupić. Odkładanie zakupów, dorabiania kluczy itp. na weekend mija się z celem - punkty obsługi są otwarte tylko w tygodniu. W końcu w weekend trzeba odpocząć. Kiedy zaczyna się letni czas, Prażanie tłumie wyjeżdżają za miasto. Ostatnio właściciel często odwiedzanego bazaru (sklepu ze starociami) z rozbrajającą szczerością poinformował mnie, że już niedługo będzie zamykał swój kiermasz w piątki o 13, bo pogoda się poprawia i trzeba ruszyć za miasto. Oczywiście bazar w weekend jest zawsze zamknięty. Kiedy kończę pracę o 17 muszę biegiem kierować się w jego stronę, bo inaczej nigdy bym nie znalazła różnych skarbów czeskiego szkła. I taką tendencję widać u wszystkich. Jedyne miejsca, w których można zrobić zakupy w weekend to galerie handlowe i potraviny u Wietnamczyków.

Wietnamczycy pracują non stop. Ich sklepy otwarte są w świątek, piątek i niedzielę. I to jedyny ratunek dla dziwnej Polki, co to zapomina, że co prawda praca rzecz święta, ale umiar jest najważniejszy.


wtorek, 2 marca 2010

G jak Gröbovka

Dzisiaj zdradzę, moim zdaniem, najpiękniejsze w Pradze miejsce romantycznych schadzek. W tym mieście widoków nie brakuje, ale zazwyczaj aby je zobaczyć trzeba się przepychać łokciami między chmarą równie romantycznie nastrojonych turystów. Z tego miejsca nie widać Mostu Karola, ani Starego Miasta, nie leży w Pradze 1 i zanim się do niego dotrze trzeba trochę pobłądzić po krzakach, ale naprawdę warto. Tym miejscem jest altana na Gröbovce.

Jeśli ktoś potrafi sobie wyobrazić piękny, drewniany pawilon letni z widocznymi śladami fascynacji wschodem, a do tego osadzi tą altanę na zboczu autentycznej winnicy uzyska właśnie to coś. W cieplejsze wieczory odbywają się tutaj co jakiś czas milongi, na które każdy może przyjść i spróbować swoich tanecznych umiejętności lub po prostu poobserwować innych. Nie dość, że widoki piękne, bo winnica jak to zazwyczaj bywa wznosi się ponad Pragą, to jeszcze można napić się pysznego i niedrogiego wina.

W ciągu dnia w parku (Gröbovka to nazwa byłej prywatnej posiadłości Moritza Gröbe - czeskiego fabrykanta, który zbudował swoją posiadłość na miejscu starej, królewskiej winnicy) można się natknąć na inne ciekawe akcje. Kiedyś postanowiłam zrobić sobie jesienny piknik i w spokoju poczytać książkę leżąc na trawię. Kiedy dotarłam na miejsce okazało się, że odbywa się właśnie doroczny festwial burčaka, czyli młodego wina, no i oczywiście o spokojnej lekturze mogłam zapomnieć. Za to burčak był wyśmienity, co jest raczej rzadkością w stołecznym mieście Republiki Czeskiej, ponieważ trunek ten przygotowuje się na Morawach.

Jednym słowem, jeśli ktoś odczuwa potrzebę romantyczności w środkowoeuropejskiej stolicy miłości musi wieczorową porą udać się do altany. Dokładnego adresu nie podaję, zdesperowani na pewno ją odnajdą, a ci którzy będę mniej cierpliwi przynajmniej utwierdzą mnie w przekonaniu, że to miejsce może pozostać choć trochę moje.

sobota, 27 lutego 2010

N jak nauka słówek

W Pradze mieszka całkiem sporo osób, które nie znają czeskiego i chyba nie zamierzają się go w ogóle uczyć. Nie oznacza to wcale, że wszyscy Czesi mówią po angielsku, ba często nawet jak znają ten język barbarzyńskich Amerykanów (których jest tutaj najwięcej spośród anglojęzycznych ludów) to się z tym specjalnie nie zdradzają. Sprawę jednak upraszcza ilość knajp w stolicy Czech, nikt tu sobie w drogę nie wchodzi. Są knajpy ściśle lokalne i takie erasmusowa, a także takie typowo cudzoziemskie. Co prawda, nikomu raczej nic się nie stania jeśli wejdzie do bardzo, ale to bardzo swojskiej knajpy na Żiżkovie. Czesi nie są skorzy do bitki, za dużo piją piwa, ono ich uspakaja i dzięki temu tkwią w swoim spokojnym optymizmie. Jedyne, co może kogoś spotkać, to rzucane w jego stronę dowcipy, których nie zrozumie i lekceważenie kelnera - który obsługuje nawet w największych norach.

Tak naprawdę zdecydowanie bardziej oszukują cudzoziemców knajpy śródmiejskie, w których rachunki mogą mieć niewiele wspólnego z tym, co mieliśmy na talerzu, a za atmosferę "prawdziwie szwejkowskiej hospody" trzeba sporo zapłacić. W tych prawdziwych, nieco brudnawych i bardzo zadymionych hospódkach nikt nie będzie zawracał sobie głowy jakimś obcym.

A więc są takie miejsca w Pradze, gdzie czeski usłyszy się rzadko. Jeśli jednak ktoś ma potrzebę zagłębić się w lokalne klimaty, najlepiej mieć oczy szeroko otwarte. Wtedy nowe słówka pojawią się same i do tego od razu w wersji obrazkowej. Nie wiem czemu samochody dostawcze pewnej firmy zaopatrujące sklepy mięsne są przyozdobione rysunkami zwierząt, które można potem zakupić w kawałkach. Żeby sprawę dodatkowo ułatwić każda taka część jest dokładnie oznaczona i podpisana. Dzięki temu nikt się już nie pomyli, jeśli chce kolinko to nie poprosi przez przypadek o bok. Nie wiem co prawda, który sklep jest na tyle odważny, aby prezentować klientom wyłożoną na ladzie hlavę s lalokem. No ale w końcu świnia musi być cała, nie namalują przecież jej bez głowy.

Podobny typ reklamy znalazłam też w sklepie dla motocyklistów. Nie wiem o co chodziło pomysłodawcy, trudno mi sobie wyobrazić, że ktoś chce kupić kask, a zamiast tego dostaje rękawice i nie zauważa różnicy. Karkówkę i schab łatwiej pomylić.


piątek, 26 lutego 2010

M jak manicure


Jak wiadomo z paznokciami można robić wiele rzeczy. Ile tylko wytrzymają tyle można do nich przyczepić i przykleić. A jak już nie wytrzymają, zawsze można przyczepić kolejne paznokcie, które wytrzymają już chyba wszystko. Ale to ile potrafią przetrwać płytki paznokciowe Czeszek to już zupełnie inna bajka. Przynajmniej na poziomie reklam zakładów zajmujących się manicure.

Czego na tych zdjęciach nie ma... Paznokcie piłowane w szpic, niebezpiecznie przypominające jakąś całkiem groźną broń. Wielokolorowe, wielowymiarowe. Tipsy mieszczące całe opowieści. Jakieś drzewa, niby trochę japońskie dzikie wiśnie, a trochę swojskie jabłonki.

Nie mam pojęcia, jaki procent kobiet rzeczywiście funduje sobie takie przemyślne konstrukcje. Wiem jedno, większość zakładów prowadzą Wietnamczycy, którzy swoimi małymi dłońmi zajmują się trochę większymi kończynami czeskimi. W zasadzie prawie w każdym takim miejscu pracują też mężczyźni, a wszyscy pracownicy pieczołowicie wykonują swoją pracę ukryci pod białymi maseczkami. Domyślam się, że ma to sprawiać wrażenie hiper higieniczności, ale wygląda dziwnie - jakby wszyscy nagle zaczęli się obawiać kolejnej grypy zwięrzęcopochodnej.

Tak jak w każdym mieście, także w Pradze można zauważyć specyficzną geografię paznokci. Na Dejvicach, na których zawsze zwyczajowo już od czasów przedwojennych mieszkali Rosjanie, więcej jest błysku, fantazyjnych cyrkonii i tipsów. Na Żiżkovie, który często opisywany jest przez polskie przewodniki jako praga Pragi paznokcie oscylują między dejvickim blichtrem i całkowitym naturalizmem płytki, która nigdy nie widziała żadnego lakieru. To paznokcie do cna praskie, bardziej klasycznych już się nie znajdzie. Pozostałe dzielnice są już mniej charakterystyczne. Wiadomo, że te bogatsze mają odpowiednio mniej dodatków, a więcej delikatnej elegancji.

Jedno jest pewne, nie znalazłam w sobie tyle odwagi, żeby odwiedzić te świątynie paznokci. I chyba już nie znajdę. Do czeskiego fryzjera też się nie wybiorę. Ale to już temat na kolejną literę.

niedziela, 21 lutego 2010

M jak Mega sekač


Jeśli ktoś przybędzie do Pragi drogą lądową, a do tego koleją, musi poznać to miasto od strony Hlavního Nadraži - innej możliwości nie ma. Dworzec obecnie remontowany, podobno całkiem niedawno swoją urodą i czystością dorównywał warszawskiemu. Szczerze powiedziawszy sprawia wrażenie nijakiego, dopóki nie podniesie się wzroku do góry i nie odkryje, że poziom wyżej jest jeszcze jeden dworzec - secesyjny.

Wystarczy kierować się w swoich dworcowych wędrówkach drogowskazami na Fantonową kavarnę. Jeden zakręt, schody i już jesteśmy. A nad głowami secesyjne rzeźby, stare kasy, zachowane witraże i freski. Tyle, że te freski znajdują się w ogromnym ciucholandzie, który zajmuje przepastne korytarze secesyjnego dworca.

Jestem entuzjastyczną wielbicielką ciucholandów, ale jednak żal. Nad stertami szmat - bo to sekač wielce szmatowaty - wiją się secesyjne bluszcze i kobiety o wydłużonych ciałach. Niewiele osób chyba tu zagląda, a jeśli już to raczej kwiat praskich ławeczek, a nie adepci historii sztuki. Może tej secesji mają tutaj za dużo, może już im spowszechniała i nie robi wrażenia. Słyszałam plotki, że podobno dworzec czeka na remont. Zobaczymy, póki co poziom niżej wykładają korytarze lastryko i sprzedają niewiarygodnie drogie fastfoodowe jedzenie cudzoziemcom, bo nikt z miejscowych nie da się na takie ceny nabrać.

A w mega sekaču w poniedziałki jest wielka obniżka. Ciuchy za 50 koron, secesja za darmo.

sobota, 20 lutego 2010

K jak miejskie Kąpieliska





Temat może niezbyt aktualny, ale przynajmniej przeniesie myślami w bardziej sprzyjającą aurę pogodową. A warto, bo praskie miejskie kąpieliska to rzecz niezwykła.

Kiedy termometry wskazują coraz to wyższą temperaturę i ktoś nie może lub nie chce jechać na swoją chatę / chalupę (tutejsze wersje daczy, ma ją każdy Czech, niektóre wyglądają jak kurne chaty a w innych można spokojnie mieszkać)a do tego ma szczęście (jego zdaniem) i nieszczęście (zdaniem całej reszty Republiki Czeskiej) być Prażaninem pozostaje mu tylko iść na kąpielisko.Byłam na dwóch, nie wiem czy kierując się swoim pokrętnym instynktem nie wybrałam przypadkiem tych najdziwniejszych.

Jedno, w okolicach Szpitala Motol było małym jeziorkiem, zarośniętym w połowie szuwarami, nad którym dumnie unosił się jakiś wielki komin. I nad tym malowniczym jeziorem i pod tym kominem na leżakach, ręcznikach wygrzewali się Prażanie. Styl dominujący to swojskie pasiaste kąpielówki, piwo w ręku i sumiasty wąs. W wersji damskiej klasyczny kostium zazwyczaj bez góry.

Drugie kąpielisko miało swoją sławę. Walił tam tłum. Też było w niezwykle malowniczej okolicy, mianowicie dokładnie w centrum ogromnego blokowiska. Płaciło się za wstęp jakieś śmiesznie małe pieniądze i można było do woli korzystać z pamiętających jeszcze Czechosłowację przebieralni, stać w niekończącej się kolejce półnagich ludzi czekających na piwo i parki v rohliku. Można było również zacieśniać międzynarodową współpracę z tutejszą odmianą dresiarzy (dresy nosi każdy porządny, szanujący się Czech, więc tłumaczenie tego określenia wprost spotyka się z całkowitym niezrozumieniem).

Generalnie moje wizyty na lokalnych kąpieliskach tylko utwierdziły mnie w przekonaniu, że czeskie podejście do ciała i nagości zdecydowanie różni się od tego w Polsce najpopularniejszego. Kąpieliska w centrum miasta pełne są kobitek opalających się topless. Nikt się temu specjalnie nie dziwi, ani z tego powodu nie zaczepia. Co prawda im starsza metryka, tym większe chęci ekshibicjonistyczne, co pewnie poniektórych martwi.

piątek, 19 lutego 2010

Pragę lukrowaną zna każdy. Nie musi walczyć o tytuł europejskiej stolicy kultury. Wszyscy pchają się tu drzwiami i oknami, a martwy sezon na Staromaku trwa zaledwie smętne dwa tygodnie listopada. A potem już tylko gwar i wycieczki włoski, hałas i wycieczki hiszpańskie albo ciche oczekiwanie pod staromiejskim orlojem z aparatem w ręku i wycieczki japoński. A do tego tłumy przepływające przez Vaclavak, na którym niektórzy kończą swoją turystyczną przygodę w ramionach licznych w tej okolicy striptizerek, oczywiście Słowianek dorodnych po słowiańsku. A jak już są w pełni szczęśliwi to zakupują na podróż miejscowe specjały przemysłu monopolowego: absynt i wódkę z konopii.

Pragę nielukrowaną znają też liczni. W końcu miasto niemalże polskie, na wyciągnięcie ręki, a i człowiek jakoś się dogada, choć wszystko wydaje mu się nagle śmieszne i zapomina, że z tego samego pnia jego język wyrasta.

A na potrzeby tych co nie znają/ znają/ chcą poznać bardziej zaczynam całkowicie subiektywny alfabet praski - niealfabetycznie, trochę bez ładu i składu, ale za to z niesłabnącą słabością do tego miasta. Nie ja pierwsza, ani ostatnia.