sobota, 27 lutego 2010

N jak nauka słówek

W Pradze mieszka całkiem sporo osób, które nie znają czeskiego i chyba nie zamierzają się go w ogóle uczyć. Nie oznacza to wcale, że wszyscy Czesi mówią po angielsku, ba często nawet jak znają ten język barbarzyńskich Amerykanów (których jest tutaj najwięcej spośród anglojęzycznych ludów) to się z tym specjalnie nie zdradzają. Sprawę jednak upraszcza ilość knajp w stolicy Czech, nikt tu sobie w drogę nie wchodzi. Są knajpy ściśle lokalne i takie erasmusowa, a także takie typowo cudzoziemskie. Co prawda, nikomu raczej nic się nie stania jeśli wejdzie do bardzo, ale to bardzo swojskiej knajpy na Żiżkovie. Czesi nie są skorzy do bitki, za dużo piją piwa, ono ich uspakaja i dzięki temu tkwią w swoim spokojnym optymizmie. Jedyne, co może kogoś spotkać, to rzucane w jego stronę dowcipy, których nie zrozumie i lekceważenie kelnera - który obsługuje nawet w największych norach.

Tak naprawdę zdecydowanie bardziej oszukują cudzoziemców knajpy śródmiejskie, w których rachunki mogą mieć niewiele wspólnego z tym, co mieliśmy na talerzu, a za atmosferę "prawdziwie szwejkowskiej hospody" trzeba sporo zapłacić. W tych prawdziwych, nieco brudnawych i bardzo zadymionych hospódkach nikt nie będzie zawracał sobie głowy jakimś obcym.

A więc są takie miejsca w Pradze, gdzie czeski usłyszy się rzadko. Jeśli jednak ktoś ma potrzebę zagłębić się w lokalne klimaty, najlepiej mieć oczy szeroko otwarte. Wtedy nowe słówka pojawią się same i do tego od razu w wersji obrazkowej. Nie wiem czemu samochody dostawcze pewnej firmy zaopatrujące sklepy mięsne są przyozdobione rysunkami zwierząt, które można potem zakupić w kawałkach. Żeby sprawę dodatkowo ułatwić każda taka część jest dokładnie oznaczona i podpisana. Dzięki temu nikt się już nie pomyli, jeśli chce kolinko to nie poprosi przez przypadek o bok. Nie wiem co prawda, który sklep jest na tyle odważny, aby prezentować klientom wyłożoną na ladzie hlavę s lalokem. No ale w końcu świnia musi być cała, nie namalują przecież jej bez głowy.

Podobny typ reklamy znalazłam też w sklepie dla motocyklistów. Nie wiem o co chodziło pomysłodawcy, trudno mi sobie wyobrazić, że ktoś chce kupić kask, a zamiast tego dostaje rękawice i nie zauważa różnicy. Karkówkę i schab łatwiej pomylić.


piątek, 26 lutego 2010

M jak manicure


Jak wiadomo z paznokciami można robić wiele rzeczy. Ile tylko wytrzymają tyle można do nich przyczepić i przykleić. A jak już nie wytrzymają, zawsze można przyczepić kolejne paznokcie, które wytrzymają już chyba wszystko. Ale to ile potrafią przetrwać płytki paznokciowe Czeszek to już zupełnie inna bajka. Przynajmniej na poziomie reklam zakładów zajmujących się manicure.

Czego na tych zdjęciach nie ma... Paznokcie piłowane w szpic, niebezpiecznie przypominające jakąś całkiem groźną broń. Wielokolorowe, wielowymiarowe. Tipsy mieszczące całe opowieści. Jakieś drzewa, niby trochę japońskie dzikie wiśnie, a trochę swojskie jabłonki.

Nie mam pojęcia, jaki procent kobiet rzeczywiście funduje sobie takie przemyślne konstrukcje. Wiem jedno, większość zakładów prowadzą Wietnamczycy, którzy swoimi małymi dłońmi zajmują się trochę większymi kończynami czeskimi. W zasadzie prawie w każdym takim miejscu pracują też mężczyźni, a wszyscy pracownicy pieczołowicie wykonują swoją pracę ukryci pod białymi maseczkami. Domyślam się, że ma to sprawiać wrażenie hiper higieniczności, ale wygląda dziwnie - jakby wszyscy nagle zaczęli się obawiać kolejnej grypy zwięrzęcopochodnej.

Tak jak w każdym mieście, także w Pradze można zauważyć specyficzną geografię paznokci. Na Dejvicach, na których zawsze zwyczajowo już od czasów przedwojennych mieszkali Rosjanie, więcej jest błysku, fantazyjnych cyrkonii i tipsów. Na Żiżkovie, który często opisywany jest przez polskie przewodniki jako praga Pragi paznokcie oscylują między dejvickim blichtrem i całkowitym naturalizmem płytki, która nigdy nie widziała żadnego lakieru. To paznokcie do cna praskie, bardziej klasycznych już się nie znajdzie. Pozostałe dzielnice są już mniej charakterystyczne. Wiadomo, że te bogatsze mają odpowiednio mniej dodatków, a więcej delikatnej elegancji.

Jedno jest pewne, nie znalazłam w sobie tyle odwagi, żeby odwiedzić te świątynie paznokci. I chyba już nie znajdę. Do czeskiego fryzjera też się nie wybiorę. Ale to już temat na kolejną literę.

niedziela, 21 lutego 2010

M jak Mega sekač


Jeśli ktoś przybędzie do Pragi drogą lądową, a do tego koleją, musi poznać to miasto od strony Hlavního Nadraži - innej możliwości nie ma. Dworzec obecnie remontowany, podobno całkiem niedawno swoją urodą i czystością dorównywał warszawskiemu. Szczerze powiedziawszy sprawia wrażenie nijakiego, dopóki nie podniesie się wzroku do góry i nie odkryje, że poziom wyżej jest jeszcze jeden dworzec - secesyjny.

Wystarczy kierować się w swoich dworcowych wędrówkach drogowskazami na Fantonową kavarnę. Jeden zakręt, schody i już jesteśmy. A nad głowami secesyjne rzeźby, stare kasy, zachowane witraże i freski. Tyle, że te freski znajdują się w ogromnym ciucholandzie, który zajmuje przepastne korytarze secesyjnego dworca.

Jestem entuzjastyczną wielbicielką ciucholandów, ale jednak żal. Nad stertami szmat - bo to sekač wielce szmatowaty - wiją się secesyjne bluszcze i kobiety o wydłużonych ciałach. Niewiele osób chyba tu zagląda, a jeśli już to raczej kwiat praskich ławeczek, a nie adepci historii sztuki. Może tej secesji mają tutaj za dużo, może już im spowszechniała i nie robi wrażenia. Słyszałam plotki, że podobno dworzec czeka na remont. Zobaczymy, póki co poziom niżej wykładają korytarze lastryko i sprzedają niewiarygodnie drogie fastfoodowe jedzenie cudzoziemcom, bo nikt z miejscowych nie da się na takie ceny nabrać.

A w mega sekaču w poniedziałki jest wielka obniżka. Ciuchy za 50 koron, secesja za darmo.

sobota, 20 lutego 2010

K jak miejskie Kąpieliska





Temat może niezbyt aktualny, ale przynajmniej przeniesie myślami w bardziej sprzyjającą aurę pogodową. A warto, bo praskie miejskie kąpieliska to rzecz niezwykła.

Kiedy termometry wskazują coraz to wyższą temperaturę i ktoś nie może lub nie chce jechać na swoją chatę / chalupę (tutejsze wersje daczy, ma ją każdy Czech, niektóre wyglądają jak kurne chaty a w innych można spokojnie mieszkać)a do tego ma szczęście (jego zdaniem) i nieszczęście (zdaniem całej reszty Republiki Czeskiej) być Prażaninem pozostaje mu tylko iść na kąpielisko.Byłam na dwóch, nie wiem czy kierując się swoim pokrętnym instynktem nie wybrałam przypadkiem tych najdziwniejszych.

Jedno, w okolicach Szpitala Motol było małym jeziorkiem, zarośniętym w połowie szuwarami, nad którym dumnie unosił się jakiś wielki komin. I nad tym malowniczym jeziorem i pod tym kominem na leżakach, ręcznikach wygrzewali się Prażanie. Styl dominujący to swojskie pasiaste kąpielówki, piwo w ręku i sumiasty wąs. W wersji damskiej klasyczny kostium zazwyczaj bez góry.

Drugie kąpielisko miało swoją sławę. Walił tam tłum. Też było w niezwykle malowniczej okolicy, mianowicie dokładnie w centrum ogromnego blokowiska. Płaciło się za wstęp jakieś śmiesznie małe pieniądze i można było do woli korzystać z pamiętających jeszcze Czechosłowację przebieralni, stać w niekończącej się kolejce półnagich ludzi czekających na piwo i parki v rohliku. Można było również zacieśniać międzynarodową współpracę z tutejszą odmianą dresiarzy (dresy nosi każdy porządny, szanujący się Czech, więc tłumaczenie tego określenia wprost spotyka się z całkowitym niezrozumieniem).

Generalnie moje wizyty na lokalnych kąpieliskach tylko utwierdziły mnie w przekonaniu, że czeskie podejście do ciała i nagości zdecydowanie różni się od tego w Polsce najpopularniejszego. Kąpieliska w centrum miasta pełne są kobitek opalających się topless. Nikt się temu specjalnie nie dziwi, ani z tego powodu nie zaczepia. Co prawda im starsza metryka, tym większe chęci ekshibicjonistyczne, co pewnie poniektórych martwi.

piątek, 19 lutego 2010

Pragę lukrowaną zna każdy. Nie musi walczyć o tytuł europejskiej stolicy kultury. Wszyscy pchają się tu drzwiami i oknami, a martwy sezon na Staromaku trwa zaledwie smętne dwa tygodnie listopada. A potem już tylko gwar i wycieczki włoski, hałas i wycieczki hiszpańskie albo ciche oczekiwanie pod staromiejskim orlojem z aparatem w ręku i wycieczki japoński. A do tego tłumy przepływające przez Vaclavak, na którym niektórzy kończą swoją turystyczną przygodę w ramionach licznych w tej okolicy striptizerek, oczywiście Słowianek dorodnych po słowiańsku. A jak już są w pełni szczęśliwi to zakupują na podróż miejscowe specjały przemysłu monopolowego: absynt i wódkę z konopii.

Pragę nielukrowaną znają też liczni. W końcu miasto niemalże polskie, na wyciągnięcie ręki, a i człowiek jakoś się dogada, choć wszystko wydaje mu się nagle śmieszne i zapomina, że z tego samego pnia jego język wyrasta.

A na potrzeby tych co nie znają/ znają/ chcą poznać bardziej zaczynam całkowicie subiektywny alfabet praski - niealfabetycznie, trochę bez ładu i składu, ale za to z niesłabnącą słabością do tego miasta. Nie ja pierwsza, ani ostatnia.